źródło |
Pod koniec 2013 roku na wielu blogach pojawiły się recenzje książki Neila Gaimana "Na szczęście mleko..." i myślę, że książka ta znalazła się pod wieloma choinkami - do nas przyniósł ją Święty 6 grudnia ;)
Początek tej historii jest najzupełniej zwyczajny. Mama wyjeżdża na konferencję, a przed wyjazdem udziela szczegółowych instrukcji, które umożliwią rodzinie przetrwanie w trakcie jej nieobecności. Trochę niefortunnie wybrała jednak czas na te wskazówki - tata bowiem akurat czyta gazetę...
- Słuchasz mnie? - spytała podejrzliwie mama. - Co powiedziałam?
- Nie zapomnij jutro zabrać dzieci na próbę orkiestry, w środę lekcja skrzypiec; w zamrażarce zostawiłaś obiady na wszystkie dni, kiedy cię nie będzie, i opisałaś je; zapasowe klucze do domu są u Nicolsonów; hydraulik przyjdzie w poniedziałek i dopóki nie obejrzy łazienki na górze, nie wolno z niej korzystać ani spuszczać w niej wody; karmić złotą rybkę; kochasz nas i wrócisz w czwartek - powiedział tato.
Wydaje się, że mama była zaskoczona.
- Tak, zgadza się - przyznała. Pocałowała nas po kolei. - Aha - dodała jeszcze. - Mleko się kończy. Będziesz musiał kupić.
No właśnie, mleko... Następnego dnia okazało się, że w lodówce jest tylko sok pomarańczowy, a płatki śniadaniowe, polane sokiem zamiast mleka, to nie jest to, co dzieci lubią najbardziej. Zresztą herbata bez dodatku mleka też niekoniecznie jest spełnieniem marzeń. W tej sytuacji tata nie ma innego wyjścia, tylko musi się udać do sklepu.
Dzieci czekają i czekają, sok pomarańczowy zostaje wypity, kilka płatków śniadaniowych zjedzonych na sucho, a taty nie ma i nie ma. Pewnie kogoś spotkał i stracił poczucie czasu. Według dzieci mijają całe wieki, gdy w końcu otwierają się drzwi i wraca tato - z mlekiem na szczęście. I w zasadzie to byłby koniec całej historii, gdyby nie nurtujące dzieci pytania - dlaczego wyjście po mleko do sklepu na rogu tak długo trwało, gdzie był tata, gdy go nie było??