źródło |
Jedno gwałtowne hamowanie autobusu i życie dwóch rodzin staje na głowie.
Justyna i Ewelina, do tej pory zupełnie obce sobie kobiety, lądują przymusowo na parę tygodni w jednym pokoju, niestety nie na wczasach, ale w szpitalu - jedna ze złamaną nogą, druga ze zwichniętym barkiem z komplikacjami. A to oznacza, że ich mężowie oprócz pracy zawodowej, muszą jeszcze zająć się dziećmi i domem, w dodatku w bardzo niesprzyjającym terminie - kończą się wakacje i bardzo szybkim krokiem nadchodzi nowy rok szkolny z całym wachlarzem atrakcji - wyprawki, wywiadówki, pomysłowe prace domowe, zajęcia dodatkowe...
Wizja mężów zajmujących się tym całym ambarasem budzi w unieruchomionych paniach panikę, gdyż Mateusz i Sebastian w sprawach związanych z prowadzeniem domu i zajmowaniem się potomstwem są jak dzieci zagubione we mgle.
Teraz wszystko stanie na głowie. To będzie gorsze niż awaria pralki, lodówki i odkurzacza naraz! Kumulacja stresu i chaosu, doprawiona całkowitym brakiem organizacji mojego męża [1]
Postawieni przed faktem dokonanym - nikt inny nie zajmie się dziećmi - mężowie opanowują pierwszy odruch (uciekać gdzie pieprz rośnie) i dochodzą do wniosku, że to przecież nie może być takie trudne, n'est-ce-pas?
I tu zaczyna się zabawa. Panowie skonfrontowani z codziennymi obowiązkami i wyzwaniami wpadają po uszy w kłopoty, są źródłem i ofiarami komicznych sytuacji, ale pomalutku, krok po kroku, radzą sobie, może inaczej niż ich żony, ale wcale niekoniecznie gorzej, z opanowaniem projektu o nazwie Dom i Dzieci.
Znacie to uczucie, które ogarnia rodzica, gdy małolat informuje już prawie zasypiając w niedzielny wieczór, że na pierwszą lekcję, na przykład zajęcia techniczne, potrzebuje przynieść coś nietypowego? Drobiazg, jeśli chodzi na przykład o zdjęcia rodzinne, w końcu po chwili znajdziecie parę uroczych familijnych odbitek, które można pokazać w klasie syna, czy córki, ale jeśli to musi być przebranie na bal karnawałowy, albo składniki na wiosenną sałatkę, a w lodówce poza światłem jest tylko mleko na śniadanie? Albo przyjeżdżacie rano na parking szkolny, a ośmiolatek z nadzieją w oczach pyta, czy będziesz jeszcze mamo jechać do domu, bo dziś zamiast zwykłego WF-u będą zabawy na śniegu i potrzebny jest odpowiedni ubiór... Oczywiście za 20 minut masz być w pracy i nie ma fizycznej możliwości zrobienia w tym czasie trasy szkoła - dom - szkoła - praca...
Z takich właśnie sytuacji oraz podbramkowych zadań jakim raczą nas ukochane dzieci utkana jest Awaria małżeńska. Mateusz i Sebastian przechodzą przyspieszony kurs logistyki i prac domowych. Oczywiście ich postacie są przejaskrawione, ale problemy z jakimi się borykają, mogły się zdarzyć, albo nawet przytrafiły się w rzeczywistości, tylko pewnie w więcej niż jednej, czy dwóch rodzinach.
Początkowo trochę obawiałam się, że Awaria małżeńska będzie komedią opartą na stereotypach, pokazującą jak bardzo my, kobiety, jesteśmy niezastąpione w domu oraz jak bezradni, zagubieni i egoistyczni są mężczyźni. A przecież, jak każdy stereotyp, to nieprawda. Każdy i każda z nas na pewno ma do opowiedzenia niejedną zabawną dykteryjkę o "wpadce" naszego partnera, czy partnerki związaną z wychowywaniem dzieci. Mężczyźni wcale nie mają monopolu na popełnianie błędów.
Na szczęście tylko początkowo można odnieść wrażenie, że głównym celem tej książki jest "śmiechawa" z niedzielnych tatusiów, w miarę czytania okazuje się, że wbrew pozorom, Awaria małżeńska nie jest kpiną z mężczyzn, manifestem idealizującym perfekcyjne żony i matki. Ewelina i Justyna tak naprawdę w dużej mierze same sobie stworzyły mężów, którzy nie mają zielonego pojęcia, jak funkcjonuje dom i prawie nie znają swoich dzieci. Autorki celnie pokazują, jak same kobiety wpędzają się w błędne koło pokazywania wszystkim, że one to, czy tamto zrobią lepiej. I tak oprócz zabawnej komedii z kapitalnymi dialogami i żartami sytuacyjnymi (desperackie zatrudnienie niani, która jest specjalistką od, hmm,, ptaszków, czy przesadnie pomocna teściowa z manią sprzątania) dostałam książkę, w której nie tylko znalazłam odbicie niektórych sytuacji ze swojego podwórka, ale również chwilę refleksji i zastanowienia.
Nie wiem, czy pisanie książki w duecie jest trudniejsze, czy łatwiejsze od tworzenia tylko własnego świata przez jednego twórcę. Nie mam pojęcia, czy Panie podzieliły się rodzinami, czy wątkami, ale chcę podkreślić, że całość czyta się przesympatycznie i bardzo gładko. W zasadzie jak zaczęłam, to przeczytałam niemal do końca.
Na szczęście tylko początkowo można odnieść wrażenie, że głównym celem tej książki jest "śmiechawa" z niedzielnych tatusiów, w miarę czytania okazuje się, że wbrew pozorom, Awaria małżeńska nie jest kpiną z mężczyzn, manifestem idealizującym perfekcyjne żony i matki. Ewelina i Justyna tak naprawdę w dużej mierze same sobie stworzyły mężów, którzy nie mają zielonego pojęcia, jak funkcjonuje dom i prawie nie znają swoich dzieci. Autorki celnie pokazują, jak same kobiety wpędzają się w błędne koło pokazywania wszystkim, że one to, czy tamto zrobią lepiej. I tak oprócz zabawnej komedii z kapitalnymi dialogami i żartami sytuacyjnymi (desperackie zatrudnienie niani, która jest specjalistką od, hmm,, ptaszków, czy przesadnie pomocna teściowa z manią sprzątania) dostałam książkę, w której nie tylko znalazłam odbicie niektórych sytuacji ze swojego podwórka, ale również chwilę refleksji i zastanowienia.
Nie wiem, czy pisanie książki w duecie jest trudniejsze, czy łatwiejsze od tworzenia tylko własnego świata przez jednego twórcę. Nie mam pojęcia, czy Panie podzieliły się rodzinami, czy wątkami, ale chcę podkreślić, że całość czyta się przesympatycznie i bardzo gładko. W zasadzie jak zaczęłam, to przeczytałam niemal do końca.
Awaria małżeńska okazała się też świetnym lekarstwem na przeziębienie - zakopanie się pod kocem na cały piątkowy wieczór i pół soboty plus cytryna z herbatą i od razu lepiej. :))
Grunt to okładka
[1] Awaria małżeńska, Natasza Socha, Magdalena Witkiewicz, Filia, Poznań 2016, rozdział 2.
[1] Awaria małżeńska, Natasza Socha, Magdalena Witkiewicz, Filia, Poznań 2016, rozdział 2.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz